Włodarze australijskiego dolara nie mają ostatnio zbędnych dylematów – od października do grudnia podnieśli stopy procentowe trzykrotnie – w sumie o 75 pb., do poziomu 3,75%, startując z historycznego minimum. Jesienią 2008 roku to właśnie Bank Rezerw Australii wyprzedzał swoich odpowiedników z Europy i Azji, tnąc stopy często i bez ostrzeżenia. Te działania pomogły Australii jako jedynej dużej rozwiniętej gospodarce uniknąć recesji, a teraz ludzie z Antypodów mają szanse jako jedni z nielicznych okiełznać nadchodzącą inflację.
Na tym tle Europejski Bank Centralny jawi się jako spóźnialski gigant. Ostatnie cięcie w strefie euro miało miejsce w lutym, zaś mające stymulować akcję kredytową 12-miesięczne pożyczki dla banków uruchomiono dopiero w czerwcu. Wygląda więc na to, że EBC spóźnił się z działaniami antykryzysowymi o jakieś dwa, trzy kwartały. Ponadto cenę pieniądza chyba niepotrzebnie zbito do historycznie niskich poziomów. Aczkolwiek Trichetowi na plus należy zapisać, iż wzorem Amerykanów, Brytyjczyków czy Szwajcarów nie ściął stawki referencyjnej do zera. Wydaje się jednak, że błąd opóźnienia popełniany jest ponownie, zaś europejskie władze monetarne właśnie przegapiły najlepszy moment do rozpoczęcia umiarkowanych podwyżek kosztów kredytu.
Na wstępie należy zaznaczyć, że dzięki wpompowaniu w europejskie gospodarki setek miliardów euro pożyczonych na koszt obywateli recesja w Eurolandzie skończyła się szybciej niż się spodziewano. PKB Francji i Niemiec odbił już w drugim kwartale, zaś w trzecim do liderów dołączyły niemal wszystkie euro-unijne gospodarki. I choć aktualna inflacja dopiero co ponownie osiągnęła wartości dodatnie (0,6% r/r w listopadzie), dynamika podaży pieniądza M3 jest bliska zeru, a wzrost gospodarczy pozostaje mocno niepewny, to decyzje podejmowane przez Tricheta i spółkę w realnej gospodarce odczuwalne będą z kilkumiesięcznym opóźnieniem. Tak więc podejmując dziś decyzję w sprawie poziomu stóp procentowych Rada EBC musi sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał świat pod koniec wakacji. W tym czasie większość ekonomistów spodziewa się już solidnego wzrostu gospodarczego, przy którym nawet skostniała europejska gospodarka powinna bez problemu zaakceptować koszty kredytu na normalnym poziomie – czyli o 100-200 punktów bazowych wyższe niż obecnie. Wygląda jednak na to, że na pierwszą podwyżkę w Eurolandzie będziemy musieli poczekać przynajmniej do jesieni 2010 roku.
Dlaczego więc EBC zwleka z zaostrzeniem polityki? Powody mogą być przynajmniej dwa. Pierwszym jest obawa o dostarczenie rynkom pretekstu do silnego umocnienia euro wobec dolara. W końcu, gdyby za rok podstawowa stawka w Europie byłaby rzędu 2-3%, zaś Rezerwa Federalna oferowałaby okrągłe zero, to kto kupiłby amerykańskie obligacje? Wówczas kurs EUR/USD przekraczający poziom 2,00 przestałby być scenariuszem z gatunku science-fiction. Ale obawa przed niepożądaną przez niektóre grupy nacisku aprecjacją euro chyba nie wyjaśnia bierności w polityce monetarnej. W końcu od czego są interwencje walutowe? Możliwe więc, że prawdziwą przyczyną utrzymywania rekordowo niskich kosztów kredytu nie jest sytuacja gospodarki, lecz fatalna kondycja niektórych banków. Wiele europejskich instytucji finansowych poniosło bowiem straty na amerykańskich obligacjach hipotecznych i innych toksycznych aktywach. Ostatnio głośno było o problemach banków greckich, zaś sektor finansowy Irlandii funkcjonuje tylko i wyłącznie dzięki rządowi, który przejął złe kredyty o wartości nominalnej równej 40% irlandzkiego PKB. Niewykluczone, że to przedstawiciele tych krajów blokują decyzje o zaostrzeniu polityki monetarnej EBC.
Efekty zaniechań są jednak potencjalnie groźniejsze niż skutki przedwczesnej podwyżki. Obecnie mamy wybuchowi mix ekspansywnej polityki monetarnej i fiskalnej, który według jednych wspiera wzrost gospodarczy, a według innych prowadzi do wzrostu inflacji. Wiadomo tylko, że jeszcze nigdy dotąd dodruk pieniądza nie doprowadził do wygenerowania trwałego wzrostu gospodarczego. Kiedyś takie działania przynajmniej poprawiały koniunkturę w branży drukarskiej i papierniczej, ale obecnie do kreacji pieniądza potrzebny jest tylko komputer w banku centralnym.
Krzysztof Kolany
Analityk Bankier.pl
Źródło Bankier.pl. Dostarczył netPR.pl