<p>Współcześnie kapitał ludzi jest postrzegany jako jeden z najistotniejszych czynników rozwoju gospodarczego w wielu krajach na świecie. To on jest dziś gwarantem i jednocześnie wyznacznikiem poziomu dobrobytu, takich państw jak: Stany Zjednoczone, Japonia czy Wielka Brytania. Nie ulega też żadnej wątpliwości, że jego rozwój w dużej mierze uzależniony jest od dobrego i efektywnego systemu edukacji, który dostarcza do gospodarki odpowiednio wykształconą i wykwalifikowaną siłę roboczą. Nie można jednak stworzyć dobrego systemu edukacji bez zapewnienia mu odpowiednich źródeł finansowania. Brak bowiem pieniędzy w tym obszarze prowadzi nie tylko do spadku jakości kształcenia, ale także przyczynia się do powiększenia luki ekonomicznej pomiędzy krajami bogatymi i biednymi. </p> <p>W Polsce społeczeństwo zdążyło się już przyzwyczaić do tego, że system oświaty boryka się z permanentnym brakiem środków finansowych, a kolejne rządy nadal poszukują rozwiązań, które dałyby gwarancję zmiany istniejącego stanu rzeczy. Tym razem uniwersalnym panaceum na poprawę finansową polskich szkół, w tym i całego systemu oświaty ma się rzekomo stać idea wprowadzenia bonu edukacyjnego. Czy należy zatem oczekiwać, że wcielenie tej idei w życie okaże się skutecznym sposobem na rozwiązanie finansowych problemów oświaty? Czy raczej będzie tak, że zamiast poprawy bieżącej sytuacji przyjdzie nam znowu zmierzyć się z kolejną niedoskonałą reformą? Obecnie w Polsce wielkość środków finansowych przyznawanych szkołom z budżetu państwa jest skalkulowana w oparciu o liczbę klas i zatrudnionych nauczycieli. Ale sytuacja ta ma ulec zmianie w momencie, kiedy władze naszego kraju zdecydują się na wprowadzenie bonu edukacyjnego. Idea tego rozwiązania jest niezwykle prosta. Chodzi o to, aby pieniądze - w postaci bonu - „podążały” za uczniem. To oznacza, że szkoła która przyciągnie do siebie większą liczbę uczniów będzie także miała większe środki na swoje funkcjonowanie. I pomimo, że sam pomysł na pierwszy „rzut oka” wydaje się być racjonalny i ze wszech miar potrzeby, to jednak bardzo szybko doprowadził on do podziału społeczeństwa na jego zwolenników oraz jego przeciwników. </p> <p><strong>Korzyści</strong></p> <p>Koncepcja bonu w sposób bezdyskusyjny wpłynie na zwiększenie stopnia konkurencyjności pomiędzy szkołami. Na rynku edukacyjnym rację bytu będą miały tylko te szkoły, które będą oferować wysoką jakość kształcenia oraz te, które będą posiadały atrakcyjny program edukacyjny. To będzie także zmuszało zatrudnionych w szkole nauczycieli do ciągłego podnoszenia swoich kwalifikacji. Albowiem to ich przygotowanie oraz sposób prowadzenia przez nich zajęć będzie decydował o merytorycznej jakości kształcenia w tej szkole. Tym samym oznacza to eliminowanie nauczycieli słabych i niedostatecznie przygotowanych do tego zawodu. Dodatkowo zacznie obowiązywać zasada, że dobry nauczyciel będzie zarabiał znacznie lepiej, niż jego – zazwyczaj słabszy – kolega. Co więcej, rodzice będą mieli realny wpływ na szkołę i będą mogli decydować o jej przyszłości, ponieważ w zależności od tego gdzie ich dzieci zostaną wysłane, to ta szkoła będzie otrzymywała z tego tytułu pieniądze. Finansami szkoły będzie natomiast zarządzał bezpośrednio jej dyrektor, który w sposób bardziej racjonalny – aniżeli czynili to dotychczas urzędnicy państwowi – będzie mógł je wydawać i lokować w stosowne przedsięwzięcia. Za swoją zaś działalność będzie on odpowiadał przed rodzicami, którzy de facto będą finansować naukę swoich pociech i od których decyzji będą zależeć dalsze losy szkoły. Wreszcie bon edukacyjny poprawi sytuację finansową szkół. Wysoki poziom kształcenia będzie przyciągał do szkoły uczniów, a wraz z nimi pieniądze, dzięki którym system oświaty stanie się bardziej rentowny, aniżeli miało to miejsce dotychczas. Zmniejszeniu ulegnie także „luka edukacyjna”, jaka dziś istnieje pomiędzy dobrymi i słabymi szkołami, szczególnie w układzie: wieś – miasto. </p> <p><strong>Obawy </strong></p> <p>Podstawowa obawa dotycząca wprowadzenia bonu edukacyjnego wiąże się z faktem zamknięcia niewielkich szkół na obszarach wiejskich czy też peryferiach dużych miast, co będzie powodowane wzrostem konkurencyjności w obrębie oświaty. Likwidacja szkół zmusi więc wielu uczniów do pokonywania znacznie dłuższych dystansów, niż ma to miejsce w chwili obecnej. Jednocześnie rodzi to obawy rodziców o bezpieczeństwo swoich dzieci na drodze: dom – szkoła – dom. Powstaje także realne zagrożenie związane z przepełnieniem się samych szkół, co w konsekwencji doprowadzi do pogorszeniem się warunków w jakich miałaby się odbywać nauka. W związku z tym ucierpieć na tym może opinia szkoły czego finalnym efektem może być brak zainteresowania rodziców i ich dzieci jej ofertą – a to prędzej czy później musi prowadzić do jej likwidacji. </p> <p>Pomimo, że bon edukacyjny cieszy się dużym zainteresowaniem wielu rządów na świecie, bo przemawia za nim ekonomiczna racjonalność, to jednak – ku mojemu również zdumieniu – nie został on jeszcze nigdzie wprowadzony jako rozwiązanie systemowe w obrębie edukacji i oświaty. Nawet Stany Zjednoczone – gdzie owa idea się narodziła – są dopiero na etapie eksperymentowania tego rozwiązania, a bon edukacyjny został wprowadzony zaledwie w dwóch spośród pięćdziesięciu stanów. Czy to może zatem oznaczać, że w praktyce pomysł się ten nie sprawdza? Tak, nie sprawdza się! – tak przynajmniej twierdzi dr Antoni Jeżowski -specjalista w zakresie finansowania oświaty w Polsce. Jego zdaniem nie bon edukacyjny, ale uproszczenie obowiązujących w Polsce przepisów prawa jest gwarantem poprawy sytuacji finansowej w obrębie oświaty. Władze lokalne same doskonale poradziłyby sobie z rozwiązaniem problemów finansowych w szkołach, którymi zarządzają. Jednakże muszą mieć do tego odpowiednie uprawnienia. Dzisiaj jest tak, że „ich ręce” w dużej mierze związane są różnego rodzaju przepisami ustaw i rozporządzeń, które nie odpowiadają współczesnej szkole. Czy w roku 2009 rząd zdecyduje się na wprowadzenie bonu edukacyjnego, to jeszcze nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że jeśli nie zrobimy czegoś w systemie oświaty, nie dokonamy istotnych zmian w jej funkcjonowaniu, to nadal będziemy mogli zadowalać się jedynie marnością polskich szkół i oferowanego przez nie wykształcenia. Zasadne zatem wydaje się być pytanie: Jeśli nie bon edukacyjny, to co?</p> <p><strong>Bartosz Niedzielski,</strong></p> <p><strong>Bankier.pl</strong></p> <img class="addthis_shareable" itemprop="thumbnailUrl" border='0' src="https://biuroprasowe.netpr.pl/prstats.po?p=90537" /><!--more--><div style="netPR-footer">Źródło Bankier.pl. Dostarczył netPR.pl</div><div class="gallery" itemtype="http://schema.org/ImageObject" itemscope=""><ul class="netPR-media"><li><a href="http://media.bankier.pl/file/attachment/42456/24/14xii2007.doc" class="netPR-attachment netPR-application-msword" title="DOC"></a></li><li><a href="http://media.bankier.pl/file/attachment/42458/ad/14xii2007.pdf" class="netPR-attachment netPR-application-pdf" title="PDF"></a></li></ul></div>
Jeśli nie bon edukacyjny, to co?
Sprawa związana z wprowadzeniem - być może już od przyszłego roku - bonu edukacyjnego do polskiego systemu oświaty zdążyła już spolaryzować znaczną część polskiego społeczeństwa. W prowadzonych dyskusjach zwolennicy wymieniają same zalety takiego rozwiązania, podczas gdy przeciwnicy wskazują wyłącznie na jego wady. Jedynie w czym się razem zgadzają to, to że stan polskiej oświaty jest opłakany i należy coś z tym zrobić.